sobota, 24 sierpnia 2013

dumanie o frykasach

Tak mnie dzisiaj naszło na wyprodukowanie w słoiki czegoś oryginalnego, oczywiście z tego co mam na grządkach i w sadzie. A mam: resztkę śliwek stanlejek, nadmiar jabłek, nadmiar pomidorów, dynie piękne i smaczne, cudnie pomarańczowe oraz mam mieć za jakiś czas brzoskwinie. Mam tez odrobinę miechunki pomidorowej, bo z wysianych nasionek wyrosły aż 3 roślinki, z czego jedna zdechła.

owoce miechunki pomidorowej

Odnośnie pomidorów plany mam następujące: jeszcze trochę ususzyć, zrobić sos do spagetti w słoiki oraz chutnej. Prawdopodobnie także z zielonych pomidorów. Okazało się bowiem, że 10-minutowy grad sprzed dwóch tygodni załatwił pomidory prawie definitywnie i raczej już nie dojrzeją, tylko będą gnić - prawie wszystkie owoce wyglądają, jakby ktoś strzelał do nich śrutem. Niby zielone pomidory zawierają solaninę, ale konfitura jest mniam. Więc ten chutnej tez taki może być. Raz próbowałam "smażone zielone pomidory" w/g przepisu z mojej ukochanej (jednej z kilku, do których mogę wracać po 50 razy) książki pod takim tytułem. (Jest tez film, kto nie oglądał -istnieje na zalukaj.tv - polecam. Uwielbiam klimat tego filmu, choć wolę książkę. Swoją drogą - ciekawe, że większość filmów z jedzeniem w tytule, tle, ma swoisty klimat, powodujący, że chce się do nich wracać. Np. Czekolada, Julia and Julie czy Dobry Rok - cudowne zdjęcia, zwłaszcza to z trasu. Aha, i tu polecam bloga From movie ti the kitchen - jedzonko z filmów)
Z dyni będzie dżem dyniowo - pomarańczowy. Dawnymi czasy zdarzyło mi się robić, potem jakoś dynie się nie trafiały. Sama nie sadziłam nigdy, w tym roku po raz pierwszy, ze względu na kozy.
No i w ogóle myślałam jakiś chutney zrobić. Dawniej robiłam i dobre były. I cebulek drobnych mam do licha, bo cholery przez tę susze nie urosły, szczypior zasechł i zebrać trzeba było. To może by zamarynować. Cebula marynowana, to jedyna postać cebuli, jadalna dla Starszego. (Zwłaszcza w śledziach, tam może być 2 kg cebuli na pół kilo śledzi, a i tak wtrząchnie i na dwie godziny przed Wigilią trzeba marynować cebulę do śledzi).
Zaczęłam grzebać po zasobach, przy pomocy wujka gugla i trafiłam na bloga "Kasia gotuje". Pięknie zrobiona strona, strasznie mi się grafika podobała. Ciekawe przepisy , a do nich piękne zdjęcia. W sam raz tyle co trzeba. Bo na jakimś innym blogu wpadł mi w oko przepis (?!) na borówki zasypywane cukrem. Zamykane były w słoiki Wecka. I było tam kilka (naście) zdjęć tych słoików z borówkami i cukrem, które niczym się nie różniły. Jakość przeszła w ilość. Chyba, że Weck, w zamian za przekazane darmowo słoiki życzył sobie określoną ilość zdjęć z nimi, a pomysła brakło. Jak znalazłam tę Kasię, co gotuje, to myślałam, że jest to ogólnie znana Kasia T., bo ona oprócz zajmowania się modą, zajmuje się też kuchnią. Tyle, że ta moda jest dla wybranych jedynie (bo kogo stać na kieckę z  River Island czy Asos) takoż pewnie i jedzenie. Ale zaglądnęłam i nie żałuję, bo przeżycia  estetyczne były wspaniałe. Fajny dziewczyna znalazła sposób na siebie, bo stronę ma świetną, też i na FB, gotuje na antenie jakiegoś radyja oraz sponsorują ją sponsorzy, typu np. Weck, dzięki czemu przetwory ma w prześlicznych słoiczkach.

Tak mi jakoś na jedzenie zeszło dzisiaj, że o jedzeniu będzie nadal. Obiad był wykonany dziś w tempie sprinterskim, bo od telefonu "Gotuj obiad" do podania go na stół minęło 35 minut, z czego 10 zajęło strząsanie i zbieranie resztki stanlejek. Na ogół mi obiady tak jakoś zajmują, no, chyba, że to strudel czy pierogi. Pampuchy tez maja dłuższy cykl produkcyjny. A normalnie przygotowanie obiadu trwa tyle ile obranie i ugotowanie ziemniaków, czyli około pół godziny. Jak to jest ryż, czy kładzione kluski, to też jakoś podobnie. Resztę robię jak się one gotują. Do wkurwu ciężkiego doprowadzała mnie cioteczka, jak się wpierniczyła w paradę i w porywie zapału do pomocy, wpadała np. na grządki i oznajmiała "Nastawiłam ziemniaki". No, dobra, ziemniaki, a dalej qrwa co? Ziemniaki już w połowie gotowania, zanim coś do nich zdążę wymyślić to będą zimne. Chyba, że maślankę, a wtedy chłopy mnie zlinczują. Dziś zrobiłam wątróbkę, bo oprócz niej miałam jeszcze sztywne mielone i sztywny kilogram łopatki. Nie wiem na cholerę ta łopatka, bo dla mnie jest surowcem na mielone lub na kiełbasę. Jakby bardzo żylasta nie była, to ostatecznie gulasz.
Z wątróbką, to jest taka bajka, że do usmażenia jej na obiad potrzebuje dwie patelnię. Osobno dla Dziecka, osobno dla Starszego. I oczywiście 2 łopatki do przewracania. Bo Dziecko ma mieć z cebulą, a Starszy nie może mieć nawet zapachu cebuli. No i oczywiście każdy kawałeczek dokładnie z żyłek obrany. I usmażona na śmierć. Wątróbki nie jadam (w ogóle mięsa nie jadam), ale dawniej, zanim mi Dziecko Pierwsze sugestywnie obrzydziło (a jej Pani_od_biologii, opowiadając jak to wątroba filtruje wszystkie świństwa i częściowo je magazynuje) lubiłam, taką lekko podsmażoną, w obecności jabłuszka pokrojonego na ósemeczki i cebulki. W mojej rodzinnej chałupce się tak robiło, a ja, gdy byłam 3S (Samodzielna, Samorządna i Samotna). W mojej rodzinnej chałupce, która była bardzo fajna chałupką, do czasu bryknięcia Tatusia, robiło się różne fajne rzeczy. Nawet Tatuś czasem coś pichcił. A to coś to była olbrzymia patelnia smażono-duszonej cebuli z pomidorami lub koncentratem pomidorowym. Pyszota! No, nie, Tatuś udzielał się jednak kulinarnie częściej. NP. jego wyłącznie działką było krojenie, koniecznie krojenie- nie mielenie, słoniny na smalec. I tylko on ucierał na święta i inne okazje majonez. Sztuka wtedy była wielka utrzeć majonez, tak by się mnie zwarzył. Dziś lecę mikserem, lejąc olej (w domu robiło się z oliwy) dowolnie, bo ktoś odkrył, że jak się na początku ukręci żółtko z łyżeczką musztardy, to nie ma opcji, żeby się nie udał. Tatuś też był zaopatrzycielem rodziny w mięso, miód w wielkiej bańce, grzyby, ryby złowione przez przyjaciół. A jak wracał z delegacji, to zawsze przywoził jakieś frykasy, typu kabanosy, serki "imperial" (to był przepyszny poprzednik dzisiejszego bielucha, o konsystencji pozwalającej na sprzedawanie go w papierku), pomarańcze itp. Poza tym Tatuś, i tylko on, szył pościel. Mama szyła różne wymyślności, podusie z falbaninami, kiecki dziewczynkom, komunijne nawet, spodenki synkowi.   A Tatuś poszwy.  Tatuś też zabezpieczał kobietom swobodę działania przed świętami, usuwając dzieciaki spod nóg. Sadzał nas mianowicie w pokoju przy stole. Swoim tajemniczym, niedostępnym, cudownym scyzorykiem z Gerlacha  ciął na paski kolorowy papier, z którego lepiliśmy łańcuch na choinkę. Każdy swój kawałek, oczywiście, kto najdłuższy, a potem te trzy kawałki łączyło się w całość. Tak w ogóle był bardzo fajnym Tatusiem, pomijając fakt, że potrafił nam solidne lanie spuścić. Dopóki nie bryknął. Niestety. Dzieckiem był wtedy jeszcze brat tylko i to już takim, co wino marki wino próbowało. Ale wszystko natychmiast szlag trafił. I pod tym szlagiem leży to wszystko do dzisiaj.

A SERNIK WIEDEŃSKI BABCI KASI robi się tak
0,5kg twarogu
4 jajka
6 łyżek masła
1szkl cukru
1 czubata łyżka mąki kartoflanej
1 łyżka soku z cytryny
rodzynki, skórka pomarańczowa
Masło ucierać z cukrem, dodając po jednym żółtku i po trochu zmielonego twarogu. Jak juz osiągnie odpowiednią konsystencję, to dodać sok z cytryny i jeszcze utrzeć. Po czym dać sztywno ubitą pianę z białek, na to posypać mąkę i umączone bakalie i delikatnie wymieszać.
Wylać do blaszki i piec wytrwale. Upieczonego sernika nigdy nie wyciągamy na chama z piekarnika, bo następne ciasto czeka w kolejce. Ma on powoli stygnąc w piekarniku lekko uchylonym.

Moje modyfikacje:
Zamiast mąki ziemniaczanej daję budyń smietankowy z Delecty,
nie daję rodzynek, bo Dziecię nie lubi w serniku
daję zapach pomarańczowy, niech ręka boska broni dawac skórke cytrynową, bo sernik zszarzeje i ogólnie szlag go trafi
część rzeczonego cukru (zwykłego, nie pudru) daje do piany dla usztywnienia, można tez ten sok cytrynowy dać do niej
No i oczywiście nikt nie piecze sernika z pół kilograma sera. Tę proporcje sie dowolnie powiela, w zależności od wielkości największej blaszki (U mnie max 2 kg, najczęściej 1,5).
Nadmienię na koniec, że sernik taki piekę najwyżej raz w roku, na Wielkanoc, która jest świętem sernikowym i sernik musi być obowiązkowo, tak jak piernik i makowiec na Boże Narodzenie.

Jak o serniku mowa, którego podstawą ser jest przecież: Zaczęłam robić kozie twarożki. Odcedzają się one problematycznie, bo tylko przez płótno. Przez każde inne cóś większość skrzepu pójdzie w zlew. No i potem odcisnąć, też się samoistnie nie odciśnie. Wyciągnęłam więc ze spiżarnianych czeluści takie cóś:


praskę do sera, kupioną w sanockiej cepelii min 20 lat temu. Krowich twarożków się naodciskała i spoczywała w pokoju, w najmniej dostępnym miejscu spiżarki. I jest, jak znalazł.

Jak nie piszę, to nie piszę. a jak zacznę, to epopeja od razu. Coś mi się wydaje, że brak kontaktów międzyludzkich na codzień powoduje moje niewygadanie. Coraz częściej łapię się na tym, że jestem przykrym partnerem w rozmowie, bo wchodzę rozmówcy w słowo, co zawsze uważałam za szczyt chamstwa. I za dużo mówię. No, cóż, z kozami jednak nie pogada.

Dobranoc, albo, jak kto woli - do widzenia







6 komentarzy:

  1. Dzień dobry.
    Dziękuję za przepis na sernik,w poniedziałek pojadę po zakupy,bo u nas w poniedziałki dla emerytów i rencistów jest 5 % zniżki, więc robię zaopatrzenie tak na 2 tygodnie i zawsze uzbieram na coś ekstra.Tak ,że na pewno nie będę czekała do Wielkanocy, a co do rodzynek to widzę ,że moje dziecko i wnuk nie są wyjątkiem, jak już się wkurzę to wrzucam rodzynki ,przeważnie do drożdżówki,niech sobie wyciągają , bo ja do upieczonego ich nie wcisnę.Nasza młodzież nie zna tego że rodzynki w 10 dekowych paczkach i po kilogramie pomarańczy , można było dostać tylko na święta, a mama pilnowała drożdżówki ,kiedy rosła, żebyśmy z siostrą nie wydłubywały z niej rodzynek.Życzę dobrego dnia. .Krystyna

    OdpowiedzUsuń
  2. Pisz, jak powiadasz, te swoje epopeje...są takie optymistyczne i o prawdziwym, normalnym zyciu, i z humorem :)
    pozdrawiam i przyjemności życzę

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurczę, mam to samo z zagadywaniem na śmierć rozmówcy, co nieopatrznie się napatoczy...
    Uwielbiam ksiażkę "Smażone zielone pomidory" i czytałam ją wiele razy...
    Dzięki za fajne czytadełko.
    Rena

    OdpowiedzUsuń
  4. pisz ..pisz..a ja będę czytać..

    OdpowiedzUsuń
  5. dzięki za przepis - nareszcie z mniej niż 2 kg sera :) bo ja akurat mały przydział potrzebuję. I za przyrząd do serka - gdzieś kiedyś taki widziałam jak przez mgłę pamiętałam a serek robię z mleka od sąsiada. Zwykle twarożek, ale czasem mam ochotę na syr.Tylko pieluchy musze gdzieś zdobyc, nie wiecie gdzie? Jak mam ser bez pieluchy popełnić? nie mam woreczka na ser ani płótna odpowiedniego na woreczek. ps. czy Ty generalnie nie za dużo robisz???? no i te nocno-ranne posiedzenia...właśnie mi odszedł Ktoś kto nie dbał o siebie, w naszym wieku...

    OdpowiedzUsuń
  6. Evunia, a po cholerę Ci pielucha? Żeby smród mieć? Ja tylko jakoś na poczatku mojego gospodarzenia czyli jakieś 25 lat temu uzywałam pieluchy. Corazowe gotowanie , w garnku, doprowadzało mnie do szału i wy..bałam. Miałam trochę takiej firanki w postaci drobniutkiej siateczki, jak tiul. I całe zycie robiłam w tej firance, póki była krowa. A teraz robię w siatce na muchy. Super sprawa. Oczywiście robie ten kozi. A twarożek kozi niestety musi byc przez płótno, bo przez wszystko przeleci. Więc wzięłam ci ja poszewkę na jaska płótnianą, z jednej strony sprułam i worek jak ta lala. Tylko niestety, pranie, gotowanie, w wodzie z sodą, bo znowu zapach proszku zostaje.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..