niedziela, 6 października 2013

jesienne (moje) fotografowanie




Wczoraj udało mi się wstać przed siódmą. Po prawie przespanej nocy. Zrobiłam eksperyment i wieczorem zaparzyłam sobie zbożówkę. Dodam, że kawa naturalna nigdy na mnie nie działała tak, żeby mi sen odbierała. Mogłam sobie pić o dowolnej porze i nic. Pewnie jednak wszystko do czasu. herbaty, która dawniej uwielbiałam i to mocną, od pewnego czasu nie pijam, bo zjada mi żołądek. Chyba, że jest to herbata z mlekiem, której dawniej nie lubiłam. jeszcze jeden eksperyment, a właściwie radykalna decyzja - wywalenie aluminiowej kawiarki. Tylko najpierw muszę oblukać gdzieś stalową. Genetyczny alzhajmer karmi się parę razy dziennie tym aluminium.
 Tak więc, wyspałam się wreszcie i mogłam podziwiać przyrodę. No i utrwaliłam trochę, co uważałam za   utrwalenia godne.

Co prawda, nie akurat ta przyczepa, ale bez niej się nie dało. Przyczepa stoi pod lipą ponadstuletnią, która trzyma się siłą woli. Dla przechylonego ku południowi pnia tworzy sobie przeciwwagę z wyrastających ku północy gałęzi. Tam gdzie słoneczko już dotarło jest mokra, zielona trawa, a w cieniu - srebrzyście.


 Tak jak na ogrodzie, który cały prawie w cieniu rzucanym przez dom. 

Świerk srebrny na srebrnej trawce pod płotem od północy. U sąsiada w ogrodzie już słonko.

Z psami poszłam. A tu orzechy, które zrzuciły wszystkie liście jak na komendę.

Nasz sad jeszcze zielony, tylko z lewej dwa orzechy rozebrane. Rozebrane też kozie ogrodzenie. A w polach kolorystyka taka jak na pierwszym planie.


Za to w sadzie pod jabłonią takie grzybki rosną mi na kłopot. Bo Starszy już mlaska i marynować każe, a ubiegłoroczne zalegają spiżarnię.

I "jabłuszko pełne snów" w orzechowych liściach.

Jesiennego fotografowania na dzisiaj byłoby na tyle.Otoczenie mam takie sobie i trudno mi z niego coś ciekawego wydobyć. Może dlatego, że ten krajobraz siedzi mi na psychice i jakoś nie potrafię nic pozytywnego w nim znaleźć. Mówi się trudno... Już tego nie zmienię. Na pececie mam kilka ciekawych zdjęć i kiedyś je może wreszcie skopiuję. Wtedy wkleję.
A moje fotografowanie zaczęło się ze 100 lat temu. W czwartej klasie SP zapisałam się do kółka fotograficznego (w tamtych czasach szkołę stać było na takie fanaberie, jak wyposażenie ciemni, odczynniki, sprzęt fotograficzny). I się zaraziłam. Pierwszy aparat  to był Druh, robiło się nim zdjęcia na dużej kliszy i z takiej kliszy można było robić odbitki tzw. stykówki. Służyła do tego ramka z szybką, w którą się wkładało kliszę a pod nią papier fotograficzny. Podstawiało się pod żarówkę odpowiedniej mocy na odpowiedni czas liczony nie stoperem, a jedenaście-dwanaście-trzynaście itd. Potem wywoływacz i lukanie z pęsetą nad kuwetą, co wychodzi, żeby nie przedobrzyć, pod kran i do utrwalacza. Znów pod kran i do suszarki. Większe odbitki robiło się pod powiększalnikiem. W liceum już ciemni nie było, za to był kolega, który miał prywatna ciemnię. Przesiadywaliśmy w niej godzinami. Bo eksperymentowało się trochę. Można było uzyskać różne efekty wyginając papier pod powiększalnikiem. Nie do końca było tez wiadomo, jak dużo można powiększyć, żeby nie wyszło ziarno. Wtedy miałam już Smienę szóstkę, do której przychodził film małoobrazkowy, oczywiście czarno-biały. Czasem udawało się dorwać do czegoś lepszego, np. Zorki albo Practicy. Kolega miał Starta, który wyróżniał się tym, że lukało się do niego z góry.
Smieną dotrwała ze mną do studiów. Aż pewnego razu, po wizycie w domu nie zabrałam jej ze sobą. I Braciszek rozebrał na elementy proste. Szkoda mi jej było strasznie, bo robiła całkiem niezłe zdjęcia. A dostałam ją od Babci, za jabłka. Z tymi jabłkami to cała historia: były u nas dwie jabłonie (między wieloma innymi) tzw. dziczki. Bo Dziadzio sadził takie dziczki, a potem na nich szczepił. A tych nie zaszczepił i zostały. Miały te dziczki jabłek mnóstwo, ale nadawały się one chyba tylko na pektynę. Albo na ocet. I co roku trzęsło się te jabłka, zbierało na wóz, potem taki czubaty wóz jabłek Dziadzio zawoził do octowni. Robiło się to w zasadzie po to, żeby się dary boże nie marnowały i żeby te spady nie zatruwały, gnijąc, atmosfery. A Babcia zachęcała nas do pomocy w zbieraniu obietnicą, że za te pieniądze zostanie coś wymarzonego kupione. I to też był jakiś chwyt pedagogiczny, bo nie sądzę, żeby wóz jabłek zarobił na Smienę, choć te aparaty wtedy drogie nie były.
Potem na studiach kupiłam Vilię. Za jakieś pieniądze zarobione na korkach, albo na koloniach, gdzie jeździłam jako wychowawca. Długo ta Vilia była, bo jeszcze pierwsze zdjęcia mojej Córci, którą urodziłam mając już 36 lat, a potem Dziecka, były nią robione.
Jak dzieci miały już po parę lat i nastąpiła znana przemiana z komunistycznego reżimu na dziki kapitalizm, pojawiło się na targach, bazarach, ulicach, wielu "Ruskich", handlujących ichnimi towarami. I od takiego "Ruskiego" nabyłam Zenita. Za jakieś śmieszne pieniądze. Mogło to być 350 zł, albo 350.000zł, ale to było w czasach, kiedy słoik dżemu kosztował 19.200zł. No i tym Zenitem robiłam już zdjęcia na kolorowej kliszy. Przy kolorowej kliszy nie było już mowy o własnej obróbce, bo było to zbyt skomplikowane i było się zdanym na zakład fotograficzny. A zakład trzaskał z kliszy odbitki jak leci, wszystkie w tym samym powiększeniu, bez dodatkowego kadrowania itp. Zanosiło się kliszę i zamawiało po jednej z dobrych , a potem odbierało kopertę ze zdjęciami i czasem klęło w żywy kamień. Bo np, w zależności od marki użytego papieru kolorystyka wychodziła dziwna. A zakład strzelał odbitki na papierze jaki miał, niekoniecznie dostosowanym do filmu, jaki dostał. No, a najlepiej oczywiście odbitki z Kodaka wychodziły na papierze Kodaka, a nie Agfy. 
Wszystkie te aparaty były całkowicie manualne. Ręcznie dobierało się migawkę i przesłonę, ręcznie ustawiało ostrość. Dopiero w Zenicie był wbudowany światłomierz, który ułatwiał odpowiedni dobór parametrów do warunków oświetlenia i czułości filmu. Wcześniej robiło się to w oparciu o pewną wiedzę , na czuja.  Byli tacy oczywiście, którzy latali ze światłomierzami w łapie. Ale, jeżeli nie byli to profesjonaliści, którzy mieli obowiązek wykonywać jedynie dobre zdjęcia, spotykali się z pogardą, tych co ustawiali na czuja.
Najpierw zostałam odcięta od ciemni. jeszcze w akademiku była ciemnia, którą wytrwale okupowałam w każdym wolnym od nauki, korków i zbiórek kręgu instruktorskiego czasie. Znów z jakimś kolegą, ale kolega był w tym tak nieistotny, że nawet go nie pamiętam. Prywatnie nie było mnie nigdy stać na kupno całego tego wyposażenia. A marzyło mi się. łaziłam do sklepu fotograficznego, przy każdej wizycie w Dużym Mieście, już pracując tu, na wsi i podziwiałam powiększalniki itp. No ale ceny, w stosunku do nauczycielskich poborów były zaporowe.
Niewiele lat temu zostałam odcięta od fotografowania w ogóle. Odcięła mnie wada wzroku. Od baardzo wielu lat mam pomiędzy jednym a drugim okiem różnice ponad 3 dioptrie. Doszło kiedyś nawet do tego, że okulistka w najbliższej mieścinie nakrzyczała na mnie z tego powodu i zapowiedziała, że mi takich okularów nie przepisze, bo nie może być różnica większa niż 3 dioptrie. Podziękowałam jej pięknie za współpracę i poszłam kupić okulary na 100% (wtedy były jeszcze zniżki na okulary na receptę). No a teraz ta różnica już jest ponad 4 dioptrie. I był problem w ustawieniu ostrości ręcznie. Sprawę załatwiłby aparat z autofokusem. Tyle, że aparaty fotograficzne stały się w międzyczasie nieprzyzwoicie drogie i znowu nie było mnie stać. Ale się cały czas przymierzałam, obgadywałam temat na Skajpie z Siostrzyczką. I dostałam taki aparat na ostatnią spędzoną wspólnie Gwiazdkę. Kodak Easy Share. Nie jest to super gwiazda, ale można nim sensowne zdjęcia robić. I jestem przekonana, że moja Siostra już wtedy wiedziała, co w niej żyje własnym życiem. Nigdy nie robiła mi kosztownych prezentów, jeżeli to jakiś drobiazg. A wtedy, po Sylwestrze wróciła do siebie, zrobiła badania (cały czas bolała ją wątroba, ale składała to na kamienie) i okazało się, że ma tam piłeczkę tenisową. Moja głupota i naiwność jeszcze raz dały znać o sobie. Tyle tylko, że 1.04.2009 roku o szesnastej z minutami byłam w Paryżu i przez ostatnie godziny trzymałam ją za rękę. Zmarła w pierwszych godzinach drugiego kwietnia. Przywieźliśmy ją z Bratem w takim małym czerwonym pudełku i , w Wielki Piątek, schowali to pudełko do grobowca Naszej Mamy. One ciągle razem podróżowały po Europie i nadal podróżują razem. A ja się ciesze tylko z tego, że mój ośli upór na coś się choć raz przydał. Oparłam się kretyńskim sugestiom mojej idiotycznej szanownej szwagierki dla której najważniejsze było, żeby przewieźć moją Siostrę do Polski, "by zmarła w ojczyźnie". I w tym ojczyźnianym syfie, który panuje w szpitalach onkologicznych. Ciekawe u jak wielu ludzi ciągle jeszcze sentymenty biorą górę nad rozumem w zasadniczych sprawach.
Tak, moja Siostra wiedziała, że ten aparat to ostatni prezent od Niej. I że  zawsze, gdy biorę go do ręki, żeby coś pstryknąć to o niej pomyślę.

Wtedy w Paryżu czekaliśmy parę dni na pogrzeb. Trudno było siedzieć bezczynnie, Córka wyciągnęła mnie na spacer. Ale ja ustaliłam dokąd, ona tylko prowadziła. W pierwszych dniach pobytu Siostra odwiedziła Sacré Cœur, a tam jest figura Świętej Małgorzaty. Chciałam tam pójść w pierwszej kolejności.
Jak widać, słońce już zachodziło powoli, gdy doszłyśmy.

A potem popatrzyłyśmy, tak jak Ona, na panoramę Paryża.

Przeszłyśmy przez Montmartre i podreptałyśmy pod Notre Dame, a potem Hotel de Ville

Gdy wracałyśmy było już całkiem ciemno i tak wyglądała Sekwana.
A na następny dzień była kaplica w hopitale diaconesse,  kościół Notre-Dame-de-l'Assomption na rue Saint Honoré i cmentarz  Père-Lachaise. Na następny dzień cmentarz jeszcze raz, a potem podróż non stop samochodem z powrotem.


I tutaj są obie. Takie kwiatki im zrobiłam. Mam nadzieję, że Mama wybaczyła mi te lilie. Bo nigdy nie lubiła lilii, a ja oczywiście o tym zapomniałam.

Zdjęcia w Paryżu robione były telefonem komórkowym. Nie myślałam wtedy o zabieraniu aparatu.








2 komentarze:

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..