sobota, 19 października 2013

szaro-buro

Kundzia przylazła mi do łóżka, pomruk z siebie wydaje wielki i udeptuje kołdrę skrobiąc pazurkami.   Obwąchała dokładnie gryzione przeze mnie jabłko, przeskoczyła przez Księżniczkę, która śpi trochę dalej i zaczęła udeptywać mi stopy. Fajny bardzo ten ""MojegoDzieckaKot".

Dziś pogoda była fatalna. Co prawda rano świeciło przepięknie słońce i zdążyłam Córcię o tym poinformować podczas rozmowy tramwajowej (U niej lało i duło). Ale już niewielką chwile potem, miałam to samo. Może nie lało. Popadywało kapuśniaczkiem chwilami.
Prace ziemne zostały przerwane, bo nie wyobrażałam sobie pracy na tym wietrze.  W zasadzie przerwane już wcześniej, bo co innego wymagało pierwszeństwa. Załadowaliśmy ok 2 tony zboża, żeby opchnąć "od ręki", bo było terminowe parcie na kasę. Taką trochę większą. Po czym okazało się, że biorą od ręki, ale płacą za 2 tygodnie.Wszystko jedno, czy w kasie, czy na konto. No, to może, jak następnym razem pojedziemy do nich po nawozy, to też byśmy za 2 tygodnie zapłacili?? Ale dziecko wcześniej, zanim zadzwoniłam, by się wywiedzieć, pospinało traktor i zaczęło, jak zwykle, sprawdzać światła. I jak zwykle była lipa ze światłami w przyczepie. Więc, jak zwykle, zaczął kombinować. Starszy, jak zwykle, obserwował z okna. I, jak zwykle, było: "idź mu powiedz...", Skończyło się na tym, że Dziecko postanowiło wreszcie gniazdo do podłączania świateł przyczepy przełożyć, z idiotycznego miejsca, do którego nie ma prawie dostępu - na błotnik. W tym celu należało zakupić jakieś drobne elementy, czyli udać się do mieściny. Zapakowałam więc wyłuszczone orzechy i pojechaliśmy. Dziecko załatwiło, co potrzeba. Ja orzechy sprzedałam po nowej, wyższej cenie, która i tak jest więcej niż 2 razy niższa od ceny, po której można orzechy kupić. Po czym zaraz wydałam te pieniądze na jadło. I oczywiście, zapomniałam, że najważniejszym celem mojej wyprawy do mieściny, miało być odebranie okularów Córuni.
Dzisiejszą fatalną pogodę potraktowałam jako usprawiedliwienie dla byczenia się, czyli nicnierobienia. To nicnierobienie to takie nie dosłowne, bo się, psiakość, nie da nic nie robić, żeby nawet człowiek bardzo chciał. No, to najpierw było trochę pracy z opryskiwaczem. Dziecko napełniało wodą, jak zwykle odleciane lekko, nalało wody czubato prawie. Po czym podpompowało za mocno i opryskiwacz zaczął sikać obok wężyka. A że wężyk był skręcony nieco, to ruszyłam opryskiwaczem, żeby wyrównać. W tym momencie wężyk wyskoczył i otrzymałam chemiczną fontannę w twarz. I jeszcze zjebkę, że "dziękuję za taka pomoc". NO!
Potem zrobiłam obiad, potem byłam jeszcze dwa razy z psami. A potem poszłam do kóz. W sumie poszłam wcześniej. I dobrze, bo Stefan, na diecie, wyżarł wszystko siano i zaplątał się łapką w siatkę na siano, już prawie pustą.
 Stefan jest na diecie drugi dzień. To skutek psowatego towarzyszenia nam we wszystkich pracach. Kręcił się przy ziemi, kręcił się i przy zbożu. Trochę pszenicy wysypało się na ziemię w stodole i on tam sobie podjadał. Jakoś specjalnie go nie goniłam, bo nie wydawało mi się, żeby mógł zbyt wiele tej pszenicy wciągnąć. Okazało się, że jednak zbyt wiele, bo skończyło się sraczką, serwowaniem pectolitu i naparu z "tatarczucha".  Ale już jest lepiej. Pectolit wciąga łapczywie wręcz, gorzej z ziółkami
Ciemną nocą poszłam z siatkami po siano. Zawiesiłam sobie na strychu lampę garażową.  Koniecznie trzeba zamknąć czymś okienko w szczytowej ścianie od zachodu. U nas zwykle z zachodu wieje, a dzisiejszy wiatr pozamiatał strych na czysto. Dziecko mnie sztorcuje, że trzepię sianem po zbożu, jak łażę z tymi siatkami. Raczej nie ma opcji, bo z siatek się nie trzepie, to właśnie przeciąg ściąga te drobiny siana na pszenicę. Starszy zalecił poszukać desek i zbić tam coś. Veto! Nie będę witać dnia patrzeniem na kolejny rupieć!

Już bym chciała zakończyć te ciężkie prace i złapać trochę oddechu. Nie lubię, jak mi jakiś temat do wykonania wisi nad głową. Do tego stopnia, że kolację jem dopiero wtedy, jak już wszystkie prace domowe zakończę.
Jedzenie, z koniecznymi do wykonania zadaniami nad głową, wygląda tak, że podświadomie pochłaniam, byle szybciej, bez smaku, ze szkodą dla żołądka. Więc staram się, by śniadanie i kolację zjeść na spokojnie. Ze śniadaniem wychodzi różnie, bo czasem, po ciężko przespanej-nieprzespanej nocy, wstaję za późno. Wtedy jem dopiero po porannych zadaniach. I wtedy psy są poszkodowane, bo one jedzą śniadanie ze mną. Tak, dostają na śniadanie chlebek z czymś, pokrojony na kosteczki. I podawany z rączki. Księżniczka siedzi za mną na krześle w moim kątku, a Czarna przede mną.
Wiem doskonale, że jest to wbrew wszelkim zasadom żywienia i wychowania psów, ale tak nam dobrze. Więc będziemy grzeszyć nadal. A najlepsze w tym, jest to, że przed laty moja Mama identycznie traktowała Pacana. I byłam na tyle bezczelna, żeby się na temat wypowiedzieć. Cóż, wiele grzechów nie-do-naprawienia popełniamy w życiu. Potem, już do końca, "wyrzyna nas po gębie" na każde wspomnienie. Mama nie żyje już 12 lat. I nawet mi się nie śni. Zresztą Gocha tez mi się nie śni. Taka moja ułomność? Często różni ludzie opowiadają o swoich snach dotyczących zmarłej Matki, sennych podpowiedziach odnośnie trudnych spraw, które ich dręczą. A mi Mama nie przyśniła się ani razu przez te 12 lat. Choć bardzo często o niej myślę.

Musiałam ten wpis edytować, bo wyprodukowałam go na wpół śpiąco, nie dokończyłam i z błędami wypuściłam w wirtualny byt.                     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..