Może na szczęście. Bo jak na niedzielę, to harmonogram miałam zbyt napięty. Jak sobie pomyślałam, ile ja rzeczy zrobiłam wczoraj, to się aż sama zdziwiłam. Do tego stałe punkty programu, tj karmienie zwierzaków i wyprowadzanie psów. Jeszcze wieczorem, ponieważ miałam przygotować pościel dla Dziecka P, które w drodze już było, obleciałam z rozpędu wszystkie łóżka (panowie chyba nawet nie zauważyli).
Dziecko wypadłszy ok.piętnastej z domu wróciło o 22.00 nabombione i miało pretensje, że ja mam pretensje z powodu, iż się nabombiło zamiast zachować stan zezwalający na przywiezienie siostry ze stacji w najbliższej mieścinie. Się nie odezwałam i poszło spać szczęśliwie.
Starszy odwiózł szwagierkę najważniejszą do drugiej szwagierki, bo u niej łóżka wolne stoją, a u mnie ilość zmniejszyła się do stanu niezbędnego.
Po czym okazało się, że zostałam pozostawiona sam na sam z truchłem karpia moczącym się w mleku. Dotarło do mnie, że on w tym mleku tak zostać nie może, bo obca cywilizacja się tam rozwinie. Przyniosłam, wylałam, ale mi się podniosło (patrzył na mnie martwym wzrokiem). Ubrałam gumowe rękawiczki, opłukałam i wrzuciłam do wody. Po czym wykonałam telefon, coby przywołać Starszego, co wywołało panikę u szwagierek. Musiałam więc jeszcze jeden telefon wykonać, coby wyjaśnić im, że karp Starszego wzywał. Starszy dostał nóż i z hasłem "jak chcesz to jeść, to pracuj, bo ja zwrócę", przystąpił do dzielenia padła na dzwonka. Nie obyło się bez mojej pomocy, ale nie dotykałam, tylko waliłam młotkiem do mięsa w nóż, żeby przeciąć. Poszedł we włoszczyznę i się ugotował. Mam nadzieję, że to ugotowane będę mogła przerobić dalej, bez rozmowy z sedesem. Jak będzie z konsumpcją, to nie ręczę. Historia jednak notuje, że żaden karp, który był widziany przeze mnie w postaci truchła, nie został skonsumowany. Nic na to nie poradzę, że ryba może dla mnie istnieć jedynie w postaci filetu. Najlepiej sztywnego i nie bardzo oblodzonego, bo zwiększony stan oblodzenia nasuwa podejrzenie, że ten filet jest taki już więcej zabytkowy.
Dziecko P. na koniec przywieźliśmy ze Starszym. Wcześniej odbyłam z nią kilka histerycznych rozmów, dopiero, jak się w końcu wkurzyłam i powiedziałam, co miałam powiedzieć, bez owijania w bawełnę, się Dziecko w garść zebrało, bilet nabyło i przybyło. Na szczęście pociąg był komfortowy, lepszy nawet niż TGV, więc nie wysłuchiwałam w międzyczasie komentarzy o brudzie, smrodzie itp. (Zresztą słusznych, ale po co?)
Dziecko P. wygłaskało i "wymordowało" psy. Koty się nie dały, więc stwierdziła, że je należy wypieprzyć. Rozdała prezenty i zawiesiła matkę (to oglądasz, czy nie) nad aparatem w celu pokazania zdjęć z podróży. Prawdę mówiąc, wolałabym je zobaczyć na kompie niż na wyświetlaczu aparatu, ale jak mus, to mus.
Dowiedziałam się, że Puma w drodze (ty mnie w ogóle słuchasz, jak ze mną rozmawiasz, czy nie?) I miałam zadzwonić do jedynego Brata Białego, co mi znowu nie wyszło. A dziś pewnie jest już o tej porze w lesie i ładuje kloce, więc telefon może go nie dosięgnąć, albo na HDSie nie będzie rozmawiał.
W dalszym ciągu nie mam ustalonego harmonogramu na przygotowania bezpośrednie. Jak zwykle moje "chcenia i niechcenia" szlag trafił w zarodku. Stary się bowiem na choinkę uparł i postawił ultimata. Uparł się tudzież na pierogi i sieje fochami. Powiedziałam - "to se lep". Na razie obstaję przy rezygnacji z pierogów i uszek na rzecz pasztecików z grzybami i kapuśniaków mini - mniej pracy i prostsze w obsłudze potem.
Dziecko pojawiło się na horyzoncie i w kwestii choinki rzekło "róbta co chceta", bo on ma zamiar podtrzymać tradycję nieuczestniczenia w ubieraniu choinki (co prawda wydaje mi się, że mu się tylko wydaje, iż taka tradycja istnieje, bowiem w ub. roku ubierał ze mną, starannie dobierając bańki piętrami, a dwa lata temu próbowali się pozabijać z siostrą z powodu różnic w koncepcjach wystroju) A! ponieważ czub wziął i się zutylizował, zrobiłam była w ub. roku gwiazdę. W tym roku, takie tekturowe gwiazdy na Westwingu biegają po 60 zł, która to cena jest już i tak ceną po obniżce. Fantazja ludzka nie zna granic - szczęścia, zdrowia i słodyczy. Choć może tych ostatnich za dużo było i spowodowało, że coś się na poddaszu namieszało.
Na ulubionym blogu znalazłam żądanie 3 ha dla każdej polskiej rodziny. Dlaczego 3 ha i dlaczego dla każdej? A jak ktoś nie lubi ha? Co to jest 3 ha? Żeby zapewnić samowystarczalność w stylu średniowiecza - nasadzę sobie kartofli i motyką obrobię, potem motyką wykopię. Posieje pszenicy odrobinę, coby na mąkę było, może gryki na kaszę i prosa - będzie kasza i miotła oraz pędzel. Jak tego widłami nie dam rady skopać, to pójdę do bambra, coby mi zaorał. I zapłacę półtora tysiąca za orkę (Dałam 850 za 1, 75 ha). No a reszta? Pod pszenicę czy kartofle sama orka nie wystarczy, trzeba jeszcze uprawić. Motyką i grabkami 3 ha się nie da. Obsiać można ewentualnie z płachty i ziemniaki z koszyka pod buta posadzić. Aha, zapomniałam o permakulturze - nie należy orać. No to wszystko wyjaśnione
Co to jest UTOPIA?
I z tym miłym akcentem oznajmiam, że wypierniczam z psami. Duje jak w kieleckim, więc może mi ze łba wyduje pierdoły co mi tam się legną. O ile mnie nie trafi z powodu fanaberii Księżniczki. Fanaberie te przybrały rozmiary wersalskie. Tylko idealny komfort skutkuje załatwieniem obu spraw. Ponieważ takowego nie ma, od dwóch dni chodzi jak balon, nocną pora kwitnie pod drzwiami i wyprowadza mnie co godzinę na zewnątrz, czego efektem jest tylko mój wzbierający wkurw. Wczoraj już wrzuciłam ją po prostu na trawkę przytrotuarową. Resztę drogi odbyła czołganiem z głową między łapami i wpadnięciem do domu w trybie ekspresowym, oraz natychmiastowym wyalienowaniem się z tłumu na mojej świeżej pościeli.
Miłego dzionka!
fascynuje mnie narodowa miłość do karpia na wigilię. ani to smaczne ani wydajne. ości od ch..., roboty fura żeby zabić ten błotnisty smak i zapach, jak tanie to z durnej hodowli i śmierdzi, a jak droższe - to za tą kasę można kupić inną rybkę, ale smaczną i niekłopotliwą, i nie o sandaczu ( mniam) mówię, ale choćby zwykły pstrąg. filet z dorsza byle świeży - cuda można zrobić wg gustu i smaku. sprawdziłam.
OdpowiedzUsuńa optymalizacja akcji pierogowej jest następująca:
1. kupić pierogownicę ( pierożnicę?) za kilka zł, są wszędzie, w różnych rozmiarach= kilkanaście pierogów za 1 ruchem gotowe, bez klejenia,
2. zrobić pierogi pieczone , z kruchego ciasta ( mniam!) albo drożdżowego, wersja 2b. podłużne wałeczki czyli paszteciki zamiast lepienia.
pierogi uwielbiam, rodzinka też, lepić nie znoszę, wspomniana pierogownica nawet sprawę uszek załatwia, po prostu nie są uszkami tylko maleńkimi pierożkami sześciokątnymi. farsz klasyczny - grzybowy albo kapuściano grzybowy, produkcja prawie hurtowa. a na 4 ręce z córcią - expres.sprawdziłam jak miałam kiedyś pecha i musiałam 100 uszek popełnić, no to uszka kształt zmieniły, frajda była ta sama
.ps. skoro kapusty jeść nie mogą to jak mogą jeść pierogi z kapustą????
Hahahah :-) piękny tekst o utopii 3. hektarów ziemi dla każdego! Sama przekonuję się tutaj jak bardzo nieadekwatna jestem żeby być samowystarczalna i jakie to trudne jest! Ale swoją drogą, jak to ludzie robili wcześniej? Moja ukochana książka "Nad Niemnem" na przykład - Orzeszkowa twierdzi, że Bohatyrowiczowie sobie radzili, a może jej się tak tylko wydawało, na potrzeby książki? ;DDD
OdpowiedzUsuń