sobota, 29 marca 2014

kabarecik

się zrobił.
Wczoraj Dziecko pojechało ze Starszym na zakupy. Po czym wróciło po maleńkiej chwili samo. Zaistniała niejaka różnica zdań, Młody dał się ponieść szajbie i Starszy został w miasteczku. Powoli  Dziecku szajba minęła i padać zaczęło, więc postanowił Tatuńcia zgarnąć jednak z miasteczka. Problem był, gdzie przebywa. Dzwoniłam i dzwoniłam, ale "nie słyszał". W końcu usłyszał. Odebrał, zadowolony, że nas w kasztana zrobił (nie po raz pierwszy zresztą postawił nas w takiej sytuacji, ale niech mu tam. Każdemu wolno być dowolnym zwierzem, jak mu fantazja przyjdzie). Szczęśliwy cały, uwolnił się czasowo od "nienormalnych" i przebywa u siostrzyczki. Ciekawe jak długo, bo bez piguł pojechał. Może mu Dziecko dowiezie, jak jutro na zajęcia pojedzie?
W każdym razie atmosfera zelżała. Chwilowo musimy obejść się bez komentarzy i wyjaśnień do aktualnej sytuacji politycznej (która nas, nawiasem mało interesuje/o której mamy własne zdania), wskazówek, kto mówi jedyną i najprawdziwsza prawdę itp, itd,
Dzień się zaczął bez gebelsowskich teorii na dzień dobry. Za to wqrwem totalnym, który mnie do drgawek prawie doprowadził oraz, następnie do wniosków filozoficznych. W ogóle były przypadki, właściwie od wczoraj.

Otóż, zrobiłam była pita i internetem wysłała. A następnie wyglądałam, jak kania dżdżu, zwrotu. Nawet somsiada zaangażowałam, żeby przypilotował. Somsiad, co aktualnie na zleceniu w US pracuje poinformował, że po 20-tym kasa ma być. Ilość logowań do banku wzrosła drastycznie. Nie przełożyło się to jednak na wzrost stanu konta. W końcu stwierdziłam, że somsiad chciał się okazać bardziej mogący, niż faktycznie jest, zebrałam się w kupę i zadzwoniłam do koleżanki, która zna odpowiednie osoby. I zawsze chętnie pomoże, jak może. Koleżanka zadzwoniła do odpowiedniej osoby i osoba rzekła, że rano sprawdzi, o co chodzi, że zwrotu nie ma. Rano osoba sprawdziła i okazało się, żem tego pita wypełniła tak, że powinnam jeszcze US ponad 5 stów zapłacić. Skąd ten babol? Otóż na mojej jedenastce z ZUS, kwota zaliczki miała w rzędzie setek niedodrukowaną cyferkę. Na pierwszy rzut mego ślepego oka była to trójka. I tak wpisałam w e-deklaracje. Po czym przyjrzałam się tej cyferce dokładnie i stwierdziłam, że jednak jest to ósemka. Po czym pita poprawiłam i doprowadziłam do końca. Po czym wysłałam i wyszłam z programu. Po czym sprawdziłam status, ponownie wchodząc w program i okazało się, że nie poszło. I są zapisane 2 kopie robocze. Porównałam godziny zapisu tych kopii i tę z późniejszą godziną, bez otwierania pliku, wysłałam ponownie.  Po czym okazało się (dzisiaj), że wysłałam niedokończonego pita z błędem.Przy wychodzeniu z programu zapisał sobie tę błędna wersję, bez pytania, z późniejszą godziną. Cham.
A wniosek? Znany: Jak się ma ciotkę za diabłem, to i w piekle lżej. Gdybym się nie zmogła i nie zadzwoniła do Elki, to czekałabym na ten zwrot do usranej śmierci, a na koniec przyszedłby komornik, żądając tych ponad pięciu stów z odsetkami karnymi za 2 lata, z czego zrobiłoby się stów z 8. I żadnej możliwości wyjścia z tego, bo na korektę też jest termin.

Druga okoliczność z ciotką to mój wniosek do ZUSa. Tam też mam. Nie ciotkę co prawda, ale jedno z moich, mocno już posuniętych w latach, dzieci. Istniało podejrzenie, że pracodawca rozliczył mnie za 9 miesięcy roku 2011. Bez tych trzech istotnych miesięcy. Telefon do dziecka sprawę wyjaśnił wczoraj. Potem był telefon do pani Krysi, coby zrobiła zestawienie. Pani Krysia obiecała na dzisiaj rano. Powątpiewałam nieco, bo kobita zawsze zawalona robotą była i mordę darła na dzieńdobry, jak się za czymś człek rozpędził. Ale ja w kontaktach z nią przyjmowałam zawsze pozycję potulnego cielęcia, z debilnym uśmiechem na twarzy i z panią Krysią, przez całe 35 lat problemu nie miałam żadnego. Dziś zadzwoniłam jednak przed przybyciem i okazało się, że pani Krysi nie ma , ale będzie. No tośmy pojechali. Dojeżdżając do centrum miasteczka ujrzałam panią Krysię z synem. Postanowiłam dać jej czas i załatwić jeszcze jedna nagłą sprawę. Potem jeszcze wstąpiliśmy do piekarni, bo nas głód ogarnął. Nigdzieśmy pani Krysi po drodze już nie widzieli, więc stwierdziłam, że powinna dotrzeć na stanowisko pracy. No to polazłam. Panienka siedziała, po pani Krysi śladu. Na szczęście okazało się, że zrobiła, co obiecała. A nie ma jej, bo poszła do banku. Ciekawe, że one od 37 lat, ciągle do tego banku chodzą i schodzi im zawsze tyle co podróż do Biłgoraja i z powrotem. Kiedy przelewy można robić, nie ruszając dupy zza biurka, a do załatwiania innych tematów bardzo dobrze nadaje się telefon. I po co jej syn do tego banku? Przeca kasy na wypłaty nie pobiera, żeby z ochroniarzem latać! Szkoda, że ja w czasie pracy nie mogłam wychodzić z synem do banku, żeby mu kupić buty.

No i trzecia okoliczność. Ta byłaby mnie unicestwiła fizycznie o mały włos. Ale widocznie to jeszcze nie miało być teraz.
Otóż pewnego razu zepsuł się był zasilacz do maleństwa. A że bez maleństwa ani rusz, po wykonaniu odpowiednich telefonów Dziecko pojechało i nabyło środek zastępczy, który natychmiast okazał się być totalnym gównem. Od początku nosiłam się z zamiarem reklamowania tego gówna, ale na noszeniu się  spełzło. Dziś, przed wyjazdem do miasteczka, chciałam podłączyć maleństwo, coby się posiliło trochę zatenczas. Poruszyłam tym czymś, a to coś wydało z siebie dźwięk bombowy, rzuciło dymem i zdechło. Rozsypawszy się w międzyczasie na 2 części. Złapałam w torebkę, że teraz już rzucę tym  czymś  w twarz tym  komputerowym wymoczkom. No i , dając fory pani Krysi, zaszliśmy do sklepiku. A tam - szmateks!I jak to mówią starożytni Indianie - dupa blada. Środków niet na zakup natychmiast i na miejscu. Muszę czekać do poniedziałku. I chyba zakupię przez internet. Przynajmniej będzie to chiński oryginał, a nie jakaś chińska namiastka. I tym sposobem maleństwo unieruchomione co najmniej do środy. Na razie, pod nieobecność Starszego, translokowałam do siebie jego peceta. Ale do łóżka z pecetem pójść się nie da. Żeby choć klawiatura zdalna była, to poszłabym z klawiaturą, monitor odpowiednio ustawiwszy.
Trudno, uhaha.

A na koniec, dnia zresztą też, uładziłam wreszcie moja funkiowa rabatkę. Nie pstrykałam, bo na razie to czarno widzę - włókninę tylko. Funkie dopiero zaczynają się decydować na wyleźnięcie. Irysy się rozrosły, więc nowa część rabatki jest na razie irysowa. A reszta irysów poszła do somsiadki. Pomału zaczyna to nabierać zaplanowanych kształtów. Będzie piknie! Jeszcze by czymś tę włókninę posypać, może grysem?
A jutro zamówię truskawki frigo i malinki. Bez truskawek ani rusz, a frigo będą już w tym lecie owocować. Truskawki to jest to, co tygrysy lubią najbardziej i mogą żreć kilogramami.

UFFFF!

PS.
O, jak moje "nocne dumania" ładnie wyglądają na normalnym monitorze! I nawet się haeder banner nie rozjeżdża i nie ukazuje szarego, wqrwiajacego paseczka po lewej stronie!

Przylazło małe zło. Dziś znowu spowodowało straty w durnostrojkach. Dorwało się wizytować pokój Starszego, gdzie od wczoraj drzwi niedomknięte stały. Nagle rozległo się ceramiczne BUUMM! Pognałam ze strachem, że Św. Antoni poleciał. Na szczęście - tylko flakonik i szklany kielich z grubego szkła, na wysokiej nodze. Św. Antoni, oraz M.B. z Lourdes to 2 zabytkowe, jeszcze sprzed I wojny figurki, związane z historią rodzinna. Wartość mają sentymentalną, a materialną pewnie też. Spieniężenie w grę nie wchodzi. Niemniej jednak, są raczej nie do rzucania o glebę przez kotę.

1 komentarz:

  1. Weź tego Antoniego chroń bardziej, wszak to patron, o ile się nie mylę rzeczy zgubionych, więc jakby się tak zbił to by się mogło narobić ;) Tym bardziej że pamiątka ...
    Ja w czarne dziurze siedzę znowu od jakiegoś czasu i chyba sobie jakiś obrządek pogański poczynię bo modły nic nie dają.
    Trzymaj się Lady

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..