czwartek, 10 kwietnia 2014

kwiecien -plecien

Wczoraj było ciepło niesłychanie. Co odważniejsi latali już mocno "do figury". A dzisiaj? W nocy polało. W sumie dobrze, bo jednak tej wody w glebie zbyt wiele nie ma. Tyle, że zimno zrobiło się nieziemsko, oraz duć zaczęło (dawno nie duło - ostatnio przedwczoraj). Starszy wygląda dnia bezwietrznego jak kania dżdżu, bo pryskać trzeba to i owo. W tym śliwy, o co mi głowę suszy, że już pora i, że się śliwek nie zbierze w tym roku, jak się nie pryśnie robala. Zwłaszcza, że śliw nam ubyło, bo jedną wichura złamała całkiem, a drugą, inna wichura, przełupała na pół w pionie. Nie wiem, czy z niej coś będzie. Nie wycięliśmy, bo szkoda nam z Dzieckiem było. Pyszne śliwki miała. A nuż? A jak nie, to zawsze zdąży pod piłę pójść.

Posadziłam truskawki. Łącznie zrobiło się 150 krzaczków. Zamówiłam 100, ale Pan Truskawkowy się pomylił z odmianami i na moją wzmiankę o tej pomyłce zadeklarował się dosłać darmowo brakujące odmiany. Chwile się biłam z myślami, czy 150 mi akurat trzeba i czy dam radę. Ponieważ włóknina pod spód nie była jeszcze zakupiona i Dziecko entuzjazm wykazało wielki, przystałam na to dosłanie. Kupiłam włókninę szeroka na 3, 20 i 6 rzędów się spokojnie zmieściło. Sadziłam na raty, przez 2 dni, bo nie samym sadzeniem człek żyje, a i łażenie na kolanach też niezbyt dobrze tym kolanom robi. Maliny doszły równocześnie, w liczbie szt 50, skrytykowane za rozrzutność (bo można darmo było pozyskać - szkoda, że chętnych do pozyskiwania nie było)przez Starszego i, z pomocą wydatną Dziecka, posadzone.
Obawa i niepewność po tym nastąpiła, bo żadnej wody nie wywieźliśmy w pole, złudzeni prognozą opadów deszczu po 16-tej. Deszczu było zero. Lunęło dopiero na następny dzień. I tak sobie w kratkę pada - nie pada, nie zwracając uwagi na prognozy.
A prognozy, w czasach, gdy starożytny góral wychodził rankiem przed chałpę i wodził wzrokiem po okolicy, były lepsze niż teraz, gdy satelity penetrują warstwy dniem i nocą i sygnały meteorologom przysyłają, nieustannie mierząc i fotografując wszystko co trzeba, żeby owi mogli z tego właściwe wnioski. Jak widać nie wyciągają wniosków, tylko bajki piszą.

Grządek zaprowadziłam część zaledwie. Na zasadzie, że jeszcze zdążę. Bo znowu wybiłam się przed szereg - nikt z sąsiadów jeszcze się nie brał. Dopiero tyle co niektórzy zaczęli. A moja rzodkiewka już dobrze wygląda! Starszy się przypiął, żebym kapustę posiała jeszcze raz, bo tamta nie wzeszła, "bo źle posiana".  On tak się wiecznie z czymś przypnie i dudni za uszami, a ja, dla świętego spokoju, jak ta głupia jakaś, w końcu robię. Właściwie, dla świętego spokoju należałoby sobie siąść na dupie i nie słyszeć. No, bo po co jakieś wysiłki, jak i tak wszystko źle. Wiecznie źle, niedobrze, nie tak. Poniekąd mi to lotto, a poniekąd wqrwio. Z tym, że z czasem lotto bierze górę  nad wqrwio.

Chwilami mam zwyczajnie wszystkiego dość. Chciałabym nie istnieć, nie mieć obowiązków, nie musieć, nie widzieć, nie słyszeć, nie myśleć. A do tego ciągle czuję się jak dupa na lewą stronę. Nawet miałam ochotę wziąć sobie skierowanie na badania, ale w międzyczasie Starszy wylazł od swojego wracza, a jakaś stara jęczydupa pci męskiej od mojego jeszcze nie wylazła, więc poniechałam. Badania można niby zrobić prywatnie czyli za gotówkę, ale biorąc pod uwagę kwotę, jaką rocznie wpłacam na służbę zdrowia oraz moją częstotliwość korzystania z jej usług - sory, ale nie ma opcji.

Nie pamiętam już kiedy ostatnio kupiłam sobie coś miłego, ładnego i niekoniecznie niezbędnego. W zasadzie to nawet wielu niezbędnych rzeczy nie kupuję. Zbędne zostały wykreślone. Do tego doszła ideologia (ideologia to niezła rzecz) - gromadzenie dupreli i zagracanie pomieszczeń traci sens w obliczu:
-destrukcyjnych zapędów kotów, przed którymi wszystko co cenniejsze materialnie i duchowo musiało zostać pochowane pod klucz. Bo jak bez klucza, to i tak otworzą.
- konieczności posiadania czasu i chęci na latanie ze ścierą i odkurzanie (nie posiadam)
- braku publiczności do podziwiania tychże
-braku zainteresowania dla tychże ze strony publiczności domowej (ewentualnie krytyczne kręcenie nosem)

Nie mam już co czytać na papierze. Maleństwo nadal nieżywe, bo zasilacza wciąż nie nabyłam, a czytanie na pececie mnie nuży. Z papierową książką można pozycje przyjmować różne, z książką na maleństwie tudzież, a przy pececie siedzieć trzeba sztywno.
Miałam już trzy podejścia do "Godziny zero" (w postaci filmu) i nic z tego jak dotąd nie wynikło.(Dwa razy szybkość łącza zawiodła i nie chciało się zbuforować, a raz zostawiłam, zbuforowało się, Starszy siadł do kompa i podobno nie potrafił zminimalizować okna, więc wyłączył pecet na żywca. Głupi albo złośliwy. Co zresztą jest równoważne.) Pozostaje podejście czwarte.

Z okna mi ciągnie, nie wiem czemu. Coś z tym oknem jest nie tak, jak pada to mi zacieka i muszę w końcu dorwać zaprzyjaźnionego Stasia od sztucznych okien, żeby to obejrzał.
Ponieważ zmarzłam już od tego okna, więc zwalę psy (częściowo - Księżniczka zostanie przesunięta na inną podusię) i padam spać.
Zdjęcia się ostatnio nie robią żadne. Kwiatki i drzewne pączki już przereklamowane. No to tak bezobrazowo na dzisiaj.
Pozdrawiam zaprzyjaźnionych czytaczy. Niektórych bardziej (M22icośtam i panią od Pana Cerowanego, moją z ciepłych krajów imienniczkę i krajankę z Miasta Szkła i renesansowego ratusza)

2 komentarze:

  1. :) pani od Pana Cerowanego też pozdrawia panią od Pana Stefanosa :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozdrawiam serdecznie i z olbrzymim uśmiechem na twarzy! :DDD

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..