wtorek, 8 lipca 2014

Sahara

No, może niezupełnie, bo na Saharze są duże amplitudy dobowe, a u nas -nie bardzo. Nocą było dość przyjaźnie, ale mogło być lepiej (Mogło też być gorzej, oczywiście. W pamięci mam potworne upały sprzed kilku lat, które i w nocy nie odpuszczały. I siedziałam nad Czarną, jak nad chorym niemowlęciem i okładałam ja moczonymi w zimnej wodzie ręcznikami, bo była tak kiepska, że myślałam iż rana nie dożyje. Księżniczka, choć babuleńka już, znosi te upały jakoś. Ale na spacery nie kwapią się obie - krótkie siku i kaku, i chałupa)
Poniedziałek więc był kreci, z uzasadnionych powodów: skwar zatykający dech w piersiach, to raz. Dwa, że Dziecko miało wyjazdy. Najpierw zawiózł ciotkę z wiśniami do Rz. Wróciwszy i odetchnąwszy nieco, pojechał zapisać się na kurs rolniczy. A że jechał przez najbliższą metropolię, dostał zlecenie na kupienie 2 rzeczy. Zapomniał o obu. Pojechał więc do metropolii jeszcze raz. I tak go zaabsorbował zakup jednej z tych rzeczy, że o drugiej zapomniał (ta druga, to miały być bułki na grzanki do zupy wiśniowej). Pojechał  zatem do miejscowego sklepiku. Miał kupić 2 bułki i 4 mineralki. Kupił 4 bułki i 2 mineralki. Śmiać się czy płakać?
Potem panowie sobie siedzieli w swoich norach a ja pichciłam obiad i gotowałam słoiki. Ciotka, jak zwykle, narwała wiśni ponad jej możliwości przetwórcze i potrzeby. No i połowę w zasadzie tych wiśni mi zostawiła. Gęsto się przy tym tłumacząc i upewniając, że mi nie przeszkadza. Bo wielokrotnie były afery z powodu, że  zaczęła kombinować jakieś przetwory, a potem mnie nimi uszczęśliwiała w celu dokończenia "sobie". No i zdziwiona była, że ona tak pracę włożyła, a ja się wściekam. Już się wściekać przestałam, bo mam bardziej na co. Ale na łapkę mi nie było specjalnie. Te wiśnie były jedynie na konfitury, a ja plan konfiturowy już zrealizowałam. Nic to, będzie więcej. Dziecko uwielbia. Było tez dużo soku, odlanego z całości, który należało zapasteryzować. Kolejne 10 słoiczków po 0,6 l.
Dziecko wlazło do kuchni w trakcie i powiedziało, że mi współczuje. Dzięki. Jakby piwniczna kuchnia nie stała się siłownią i składem części motoryzacyjnych, a zapiecek nie rozpadł się w trakcie ćwiczeń fizycznych, to bym w ten upał do hadesu poszła i tam pichciła. I tak małe przemeblowanie w magazynie będzie musiało być zrobione niebawem, bo zamierzam piec chlebowy wykorzystać do suszenia suszek. Na pewno jabłka, może też śliwki.
Była u mnie kozolinowa Ania. Ona suszy wielkie ilości tego wszystkiego w chlebowym piecu na takim drewnianym ruszcie. U nas suszyło się kiedyś gruszki wawrzyńczówki, ale na blachach do pieczenia i to nie był dobry pomysł. Tylko kto i z czego mi ten ruszt zrobi?
Przejęłam palenie na wodę. Trudno oczekiwać, by Dziecię się tym zajęło, a Starszy kiepski. Nie dość, że te upały, to jeszcze ten płyn w worku osierdziowym, który na pewno, dodatkowo powoduje trudności oddechowe. No, to niech sobie siedzi, tylko niech mi wieców politycznych nie robi, bo szlag mnie trafi. Ostatnio już mówię, "tak, tatuś, masz rację " i koniec dysputy się robi.

Koty mi  rzygają. Wczoraj usiłowałam podjąć akcje odrobaczania fenbenatem. Łaciatka nie tknęła, bo ona mokrego nie je. Pan Kot i Panna Kotta zeżarli. Po czym Pan Kot natychmiast zwrócił. Chyba skończy się na odrobaczaniu go spot-onem, bo przy poprzedniej akcji też tabletkę zwrócił. (Tylko kiedy, q.., znajdę na to kasę!?) Natomiast Panna Kotta, lata co chwila do kuwety a w międzyczasie puszcza pawia. A ja latam sprzatać, pilnując, żeby Czarna-świnia, nie zrobiła tego przede mną.  W zasadzie to postura Panny Kotty mnie skłoniła do tej akcji. Wygląda jak struna, boki zapadnięte i miednica sterczy jak kozom. A

1 komentarz:

  1. Suszę w piecu chlebowym na aluminiowych tackach do grillowania, grzyby też, pomidory, jabłka, śliwki; ktoś mi pisał, że wiśnie też można suszyć, są potem jak żurawina; pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..