środa, 8 kwietnia 2015

pozamiatane

po Świętach, oczywiście. Które w tym roku potraktowałam wyjątkowo minimalistycznie. A i tak sałatka grzybkowa poszła w kompost, bo jednak Starszemu zaszkodziła.Szlag mnie trafił drobny wewnętrzny, bo nie lubię wyrzucać jedzenia, albowiem wkładam w nie trochę pracy i pieniędzy. Pozatem jest to jednak jedzenie. Akurat to przeze mnie wyrzucone nikogo by nie nakarmiło, ale jednak jakoś nie uchodzi.Pozatem głosiłam wyraźnie, że w pewnym wieku należy zrezygnować z trującego jedzenia. (A nawet w ogóle należy z takowego zrezygnować i wszelkie octowe marynaty stosować jedynie jako skromny dodatek). Ale nie. I skończyło się tak, że w poniedziałek Dziecko latało do apteki po smecte i laremid.
Upiekłam tylko babkę cytrynową szt 2 oraz sernik na zimno z brzoskwiniami. I oczywiście drożdżowe buły -jedną słodką z rodzynkami, drugą zwykłą. Jedna babka i jedna słodka buła pojechały z Braciszkiem w świat. Drugą babkę zmłóciłyśmy z Córusią.
Cioteczka napiekła wyjątkowo niejadalnych placków. Na szczęście zostawiłam u nas tylko po małym kawałeczku(które odcinałam z zoładkiem w gardle na widok qrwa kokosu), reszta pojechała do Cioty. A i to co zostało u nas, leży w spiżarce i wzbogaci kompost.
Natomiast Brat wyciągnął z auta placuszek, którym na drogę obdarowała go sąsiadka z Górki - coś wspaniałego! Chociaż cała robotę robiło tam coś śliwkowego -ni to powidło, ni to dżem. No i muszę do niej zadzwonić, przepisu zażądać.
Braciszek przybył późno w sobotę, zanocował, jajkiem śmy się "zadzielili" i pojechał o pół do dziewiątej w Wielką Niedzielę, bo miał do pokonania ok.1000km. Zdążył, zachowując pewną rezerwę czasową i następnego dnia, o 10.30 był już prawie u celu podróży.Mój bieszczadzki, leśny Braciszek był zachwycony tamtejszym krajobrazem, bo pierwsze wrażenie do mnie i do Pumy było "tu jest pięknie". Dobrze by było, żeby także "bogato".
W związku ze wszystkimi powyższymi okolicznościami, Święta były jednodniowe. Starszy w drugi dzień dogorywał, a Dziecko chlało w imię boże. Albowiem pełniło funkcje nosiciela sztandaru parafialnych turków, czyli straży grobowej. Nosiło ten sztandar pierwszego dnia dwa razy, a drugiego na sumie. Po czym wróciło do domu zbulwersowane debilizmem rodziców, który pozwala by dzieciątka zabierały do kościoła sikawki w Lany Poniedziałek, a potem polewały kogo bądź, w tym paradujących turków. Zwyczaj jest bowiem taki, że po sumie turki (nie "turcy") maszerują wokół kościoła 3 razy w porządku następującym: dowódca, poczet sztandarowy, orkiestra dęta-rżnięta-i-kopana, turek czwórkami z szablą u boku. No i Dziecko zbulwersowało zlanie wodą sztandaru przez jakieś radosne dzieciątko trzymane przez radosną mamusię na rączkach.. Bo ma do sztandaru zakodowany szacunek jakiś, odwrotnie do hołoty, która niby kościółkowa bardzo, ale jakoś powierzchownie.
Tradycją jest także, że już po wszystkim, straż grobowa wyjmuje pieniążki (jajka na twardo wyrzuciwszy uprzednio do kubła), które do koszyka są im wrzucane podczas święcenia darów bożych i zamienia je na wodę ognistą. Po czym, korzystając z uprzejmości sołtysa, chla w domu ludowym, bo w sali katechetycznej (od lat pustka stojącej)  nie uchodzi.
A u mnie zostało takie maleństwo.

Maleństwo na razie ma areszt garażowo/warsztatowy, ponieważ zaraz na początek wykonało podkop i pewnie chciało wracać do swego domu. Wobec czego jest wyprowadzane w pola na sznurku. Jak na psa, który ma 8 lat i na smyczy nigdy nie był uczony, chodzenie na sznurku wychodzi mu cudnie. Tyle, że jego swobodne kroczki wymuszają u mnie szybki marsz. Nie wyprowadzam całej trójki razem, bo mój mały gebels zachowuje się jak idiotka i drze ryj na widok. Czarna natomiast chętnie by się bawiła. Ale jak jest sama, bo w parze z gebelsem też dostaje palmy.
Wczoraj poprawiliśmy z Dzieckiem ogrodzenie i Igorek trochę sobie pobył. Dopóki miał mnie w zasięgu wzroku było OK, ale jak zniknęłam zaczął się podkopywać w tym samym miejscu, co za pierwszym razem. Dzisiaj zostanie zastosowane kozie ogrodzenie, bo przecież nie będzie siedział cały czas w garażu.
Wczoraj spierniczaliśmy z pól biegiem, bowiem włóczy się tam para psów. Jeden z nich w typie ONa długowłosego i mały kundelek do towarzystwa. Za którąś próba pospacerowania, okazało się że ten nibyON jest suką w cieczce, a kundelek - zakochanym kawalerem. Sperniczałam tym szybciej, bo jak by tak Igorowi przyszła ochota na zastąpienie tego kawalera, to pewnie latałabym za nim na smyczy powietrzem.

Pogoda jest w dalszym ciągu do dupy. Wczoraj było jako tako, pomijając wiatr, więc mogłam pojechać wieśbusem do miasteczka i załatwić parę spraw. Starszy był zbulwersowany, że pojechałam wieśbusem i w ogóle miał coś naprzeciwko moim samotnym wyjazdom do miasta. Oczywiście były gebelsowskie teorie z podtekstem spisku i tajemnicy. A ja stwierdziłam, że muszę częściej, bo zaczynam się zachowywać w miejscach publicznych jak zagubiona sirota z zapadłej prowincji i przerażenie mnie ogarnia np. przed wejściem do banku (a co to będzie, jak mnie zamknie w tej " śluzie")

Pomidory w końcu powschodziły. Nie wszystkie i jakieś takie cienkie piórka sterczą. Mimo, że na oknie, to wyciąga je w jedną stronę. Obracam kuwetę systematycznie i nabieram przekonania, że jest to zabawa nie dla mnie. Kotom wstęp wzbroniony, bo bardzo chętnie by sobie w glebie pogrzebały.
Na allegro nabyłam jakieś śmieszne dynie i 18-dniowa rzodkiewkę. Dyń gigantów w tym roku nie będzie, bo nie ma mocy przerobowych do uprzątania z pola oraz są niepraktyczne w zastosowaniu. Gigantomania precz. Będą małe i poręczne, takie na jeden raz dla kozów. Pogoda mogłaby się wreszcie zrobić wiosenna i pozwolić coś posiać. Chociaż, nauczona ubiegłorocznym doświadczeniem nie śpieszę się znów tak bardzo. Posiane wcześnie nie wschodziło, siedziało w ziemi do usranej śmierci, zostało posiane powtórnie, a potem zeszło wszystko na raz i z pierwszego siewu i z drugiego. I był gąszcz.

Lektury mi się pokończyły. Wyczytałam wszystkie posiadane Marininy i Camilieri. Zaczęłam Stout Rexa, ale mnie wqrza. Z zadufanych w sobie, ekscentrycznych geniuszy znacznie sympatyczniejszy jest Poirot. Przynajmniej odżywia się normalnie i nie żłopie piwa kwartami.

Lecę z psami

Miłego i pogodnego!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..