czwartek, 2 kwietnia 2015

Primus Aprilis

Duje-wiej-leje-mży-pada. Śnieg z deszczem. Deszcz ze śniegiem. Tylko deszcz. Tylko śnieg.
Pierwszą wiosenna burzę, taką z prawdziwego zdarzenia już zaliczyliśmy. W poniedziałek wieczorem. Grzmiało, błyskało i rzucało z góry gradem, po oknach. No i po mojej sałacie, która posadziłam w ogródku ziołowym, żeby sobie, póki co tam rosła, zanim ziółka jednoroczne zajmą swe miejsca. Na oko wydaje się, że przeżyła tę gradowe okłady i ma się nieźle.
I jak w poniedziałek po południu duć zaczęło, tak duje nadal. Raz mocniej, raz słabiej, ale ogólnie - gorzej niż w kieleckim na moście. Dzisiaj też ma takie primaaprilisowe napady -raz świeci słońce, raz wali poziomo zmrożonym deszczem. W dodatku urwało kawałek dachu na stodole. Wziął sobie spadł, prosto na stojącą tam rotacyjną. Dziecko uważało, że należy przestawić siewnik, żeby reszta na ten siewnik nie poleciała, ale zasmarkanie przeważyło nad chęcią do działania.
Wczoraj, do wczesnego popołudnia było nawet znośnie i wiosennie.
Przyjechał Brat i wybraliśmy się do miasta ciasteczek na spotkanie poplenerowe z panem mecenasem Na wyjazd ubrałam pulowerek i zamszowa marynarkę. I po wyjściu z mecenasowego gabinetu natychmiast tego pożałowałam, bo wiosna znalazła się w odwrocie. Natomiast zostaliśmy owionięci cudownym cukiernianym zapachem i zrobiła nam się ochota na ciacho.
Ostatnimi czasy rzadko bywam w tym mieście i nie wiem, gdzie tam jest jakaś cukiernia, zapytaliśmy więc przekupek handlujących koszykami i krzesełkami. I od nich dowiedzieliśmy się, że te cudowne zapachy to z fabryki ciasteczkowej. Nawet nam pani wyjaśniła, jak dojść oraz, że tam ciasteczek nie sprzedają. Żadna strata, bo akurat nie o takie ciasteczka nam chodziło. W końcu znaleźliśmy w pasażu jakąś piekarnio -ciastkarnię i , nie mając innego wyjścia, kupili krajankę czekoladową z marmoladą i w polewie, która nas pozytywnie zaskoczyła.
Święta za pasem, a ja mam wyjątkowo wy..bane. W zasadzie przedświąteczne/wiosenne porządki w domu zrobiłam tak jakoś z marszu. Może można by bardziej zaszaleć, ale po co. Pająki pogonione, okna umyte, tudzież wszelkie szyby i lustra. Od wielkiego sprzątania odstręcza mnie gnojstwo i bałaganiarstwo moich panów: żaden nie zrobi porządku po sobie i "gdzie stoi, tam się zesra" Młody naznosi ciągle do kuchni różnych szpejów -śrubki, nakrętki, zielone dętki, wkrętarka, wąż do kompresora, zestaw końcówek. To wszystko leży albo na parapecie, albo na ławce, a drobiazgi i papiery utyka "za szybką" w szafce. Potem niczego nie może znaleźć i jest granda. Toteż nie ruszam, zresztą nie chce mi się z tym latać do warsztatu na dół. Pogonię go, żeby sam powynosił, bo potem będą pretensje, że mu utkałam i nie może znaleźć.
Siedzę sobie i czytam. I czytam. Aż się pan w końcu wziął i zrobił sobie sam cebulę do śledzi. No, żebym palcem nie tknęła, to się nie obeszło, ale głównie zrobił sam. W końcu, ja tego nie jem, ani nikt poza nim. Jak chce - niech sobie tę cebulę kroi. No i jakoś może, wysypki nie dostał, jak na wzmiankę o cebuli w innych potrawach.
Potem wyrobił mięso na kiełbasę. Mój udział był logistyczny bardziej: poważyłam, dosypałam przyprawy, posiekałam czosnek, postawiłam nawet kubek z wodą. I poszłam z psami. Co jest zadaniem trudnym aktualnie, ze względu na ten cholerny wiatr.
Dziecko się usmarkało i dogorywa w swoim pokoju. Ale w końcu będzie musiało wyleźć i udać się do sadu po drzewo do wędzenia.

W tę cholernie paskudna pogodę byłam zmuszona obskoczyć zakupy dla cioty. Dzwoniła poprzedniego dnia, że potrzebuje. Sama sobie winnam, bo nie chciało mi się wstępować do niej, gdy wybieraliśmy się na własne zakupy. Kazałam litanię przygotować na piśmie. A potem i tak zadzwoniłam, żeby mi z tej kartki przedyktowała, bo nie bardzo mam ochotę życie towarzyskie rozwijać. W sobotę otworzyli u nas kolejny duży sklep. Jest blisko dość, a że to pierwszy tydzień ich działalności, to ceny mają konkurencyjne. Poszło gładko i w jednym miejscu wszystko załatwiłam. Tyle, że jak z tymi ciężkimi torbiszczami wychodziłam ze sklepu, to znowu był nawrót zimy.

Brat wyjeżdża ostatecznie w Wielką Niedzielę. Przedtem przywiezie Igora. Myślałam, że już we wtorek to nastąpi, ale on krępuje się, że narobi nam kramu, bo moje wariatki będą siedzieć w oknie i ryj drzeć z powodu psa na podwórzu.Myślę, że może się uda uniknąć tego darcia pyska, jeżeli ich wcześniej zapoznamy ze sobą. Najbardziej oporna jest Księżniczka. Właściwie mnie wqrza, bo mogłaby się wreszcie nauczyć, że jak konkretna osoba wchodzi do tego domu dwudziesty raz, to znaczy, że swoja i spokój ma być. Ale ona ma własne poglądy. Jak przyjechał w sobotę Jakub, to żadne prośby ani groźby nie pomagały. W końcu wysłałam ją do pokoju pana i się zamknęła.Natomiast przy ostatniej wizycie Brata znów usiłowała koncertować. Okazuje się, że magiczne słowo "qrrwa" załatwia sprawę wszelkiego psiego nieposłuszeństwa. Mogę dziesięć razy wołać "chodź tu" bez reakcji żadnej, ale jak wrzasnę "qrwa, idziesz" to przybiega natychmiast. Tym razem magiczne słowo połączone ze słowem "cisza" też zadziałało i o dziwo - nie jazgotała. Trudno, spierniczyłam sprawę w jakimś minionym momencie, żeby nauczyć psy, że jak pani kogoś do domu wprowadza, to znaczy, że swój i morda w kubeł. Czarna ma inny chamski zwyczaj. Mianowicie - ona kocha wszystkich ludzi i najchętniej by oblizywała gdzie się da i nie da. W dodatku ma zimny i mokry nos, z którym zetknięcie jest dla wielu osób nieprzyjemne. Zresztą, nawet wielu psiarzy nie lubi być oblizywanych przez psy. Mnie, o dziwo, nie liże, w przeciwieństwie do Księżniczki, która - głaskana- rewanżuje się natychmiast zawzięcie liżąc rękę. Księżniczka doskonale rozumie, co się do niej mówi, ale jest bardzo asertywna i wykona, albo nie. Najczęściej nie.

Puma pojechała z powrotem w te swoje Ardeny we wtorek. Przyjedzie w maju na polowania dwukrotnie, raz na Pomorze, a raz w Bieszczady. Może zahaczą o nas z Pierem, bo będą autem. Zresztą jest plan, na wypadek, gdyby się Bratu udało i spodobało w tej nowej pracy, że zabierze Igora do siebie. Ale, jak by się przyzwyczaił u mnie, to niechby już był. To już niemłody pies, trudno mu się przyzwyczajać coraz to do nowego miejsca. Zaakceptował mnie już dawno i widzę, że posłuszny jest. Jak zabroniłam interesować się kotem, to został, co z moją Księżniczką by nie przeszło absolutnie. Na widok kota głuchnie zupełnie.

Ponieważ już się zdążył zrobić czwartek, po kolejnej nocy przespanej mniej więcej, wypada podjąć jakieś działania twórcze. Na które nie mam weny i nie mam siły. Wciąż jeszcze wyłazi nerwówka z ub. tygodnia, która jakoś tak, niewprost mnie prześladowała. Do tego gruboskórność mojego miejskiego dziecięcia i mężusia, którzy się przed faktem i po fakcie po wielokroć wypytywali o szczegóły. Do starego debila nie trafiało nawet, że nie mam ochoty na ten temat rozmawiać. Natychmiast rozwija swoje gebelsowskie teorie, że wszystko przed nim ukrywam. Oczywiście, że ukrywam częściowo, bo on każdą uzyskaną informację przekazuje natychmiast ukochanej siostrzyczce, a nie wiem, co ona z tym robi dalej. Więc im mniej wie, tym lepiej, bo było, że ładnie namieszała, wpierniczając się gdzie nie trzeba. Tak, że odmiękam dopiero od wtorku, ale to odmiękanie wychodzi permanentnym bólem żołądka i bezsennością.

W końcu nie wiadomo, czy ta najważniejsza osoba w rodzinie przybędzie na święta, czy nie, bo plącze się w zeznaniach. Raz opowiada, że upiekła 4(!) kilo pasztetu i przyjedzie z nim w czwartek, potem,że nie przyjedzie wcale. Wieczne kombinejszyn i hrabiowskie fiubździu. I jak tu lubić święta?!
Miałabym ochotę na dżin z tonikiem, ale sama chlać nie będę - Dziecko dżinu nie uwielbia, a drugie Dziecko  stało się abstynentem ze względu na  nieprzewidywalne reakcje jej organizmu. I tak latam za głównego alkoholika w rodzinie...

1 komentarz:

  1. Spokojnych Świąt, Sąsiadko, myślę, że dasz radę wszelkim rodzinnym "waporom", jako i ja; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..