piątek, 8 września 2017

ostatnie podrygi

konającej ostrygi. Czyli nagłe uaktywnienie mafii słoikowej. Ostatnie zdaje się w tym sezonie, bo koniec potencjalnego wsadu.
Zarzekałam się, że nie tknę już, koniec, dość, finito!
Ale.... W spiżarce nie ma gdzie nogi postawić, bo podłogę zajmują równo poustawiane skrzynki z pomidorami. W jednym pojemniku papryka, w drugim pojemniku papryka... Rozdać? Wyrzucić? Nie ma pewności, czy akurat kogoś tymi pomidorami uszczęśliwię, czy może raczej problem się stworzy. Wyrzucać darów plantacji nie zwykłam (choć wiadro ogórków wylądowało za obórką, ale zbieg okoliczności niesprzyjających zaistniał w postaci pobytu S. w szpitalu i mojego doń kursowania publiczną komunikacją - po czym się już nadawałam tylko do tego by zalec w postaci padła. Już nie te lata...) A papryka taka jakaś, że najprostszy sposób przerobienia jej - czyli w słoik i w marynatę - odpada. Susza i upały spowodowały, że skórka jest pancerna, jak na podeszwy, a ścianka niezbyt gruba. Szkoda się z marynatami wygłupiać, bo jadalne toto nie będzie.
No to zaczęły się poszukiwania internetowe, na co by to przerobić. Trafiłam na kilka sosów paprykowych. Bez wypiekania papryki w celu pozbawienia skórki. Choć nie wiem, czy taki początek nie byłby lepszy. Przepis zalecał rozgotowanie i przetarcie. Przetarłam przez sito, obawiając się, że mój przecierak z metalowymi tarczami weźmie po prostu potnie tę skórkę i wrzuci do całości. Paprykę przeciera się nieco gorzej niż pomidory, może gdybym najpierw zblendowała? Ale jakoś poszło, tylko 2 kg tego było.Do tego kilogram pomidorów - obranych i wyciśniętych z pestek i płynnego.
Tak już jest, że jak  robię takie wybebeszane pomidory to jednocześnie też przecier, by ten sok wyciśnięty  zagospodarować. Miałam jeszcze jakieś takie nibyLimy - one też zostały z rozpędu wygniecione i oskórowane i poszły do słoików w postaci "pomidory w soku".
No i clou programu - dżem z czerwonych pomidorów: Córcia nabyła była taki w stonce celem skosztowania. Podsunęłam Starszemu - wyrwać ostatecznie słoik z rąk musiałam, tak się przypiął do niego z łyżeczką. Posmakował mu strasznie i pozostawał w przekonaniu, że to moje dzieło. Po czym stwierdził, że przecież mogę taki zrobić. Niby, czemu nie, jak pomidory leżą odłogiem, a przecierów już nadto, a dżemów nie bardzo było z czego? Pomidory na dżem również wymagały oskórowania i wyduszenia. niestety, lenistwo w tym zakresie nie popłaca, ponieważ skórka pomidorowa szwendająca się po przetworze jest tak ohydna, jakby kawałki plastikowej torebki tam wrzucić i psuje cały efekt, wygląd i smak, zniechęcając do spożycia.

Bulgoce pasta paprykowa. Pomna potwornego bulgotania z pryskaniem, grożącym śmiercią albo kalectwem, podczas odparowywania ajwaru, tej pasty nie blendowałam wstępnie. Jedynie  przetarta papryka poszła do gara w postaci jednolitej mazi. Czosnek, imbir i cebulę po podduszeniu/podsmażeniu też rozdrobniłam blenderem. Ale pomidory były w kawałkach. Ostatecznie same z siebie się rozdrobniły, póki co jednak stanowiły zaporę dla rozbryzgów.

Pastę zrobiłam w oparciu o przepis stąd. Ale jak to u mnie jest zawsze  -  tylko w oparciu. Zarówno co do składu (dodałam cebulę, czosnek i imbir, nie dodałam papryki w proszku ani kuminu - nie lubię zbyt intensywnych przypraw, które tłumią smak podstawowego składnika)  Zastosowałam też inną technologię wykonania, bo blendowanie wszystkiego przed odparowywaniem, to nie jest najlepszy pomysł. Cebula, czosnek, imbir i 3 półostre papryczki a la chili zostały podduszone osobno - po prostu w momencie głównej obróbki nie miałam imbiru i czosnku)

A tu bulgoce dżemianka. Dżemianka powstała z idiotycznych malinówek, których było, niestety, sporo, a które w/g mnie są zupełnie do niczego - kwaśne, wodniste i z potworną, pajęczynowatą piętką. Taka pomidorowa porażka. Pomimo wyciśnięcia produkt okazał się dość wodnisty, Odparowywałam dość długo z połową cukru (to zawsze jest problematyczne, bo można przypalić), po czym ostatecznie dodałam połowę reszty cukru i pektynę. Nie lubię dżemów skapujących z bułeczki.

I mój wczorajszy urobek. W zasadzie jego część tylko. Tu widać słoiczki z dżemem, pastą, a po prawej z papryką w marynacie.

Udało mi się wybrać trochę jadalnej papryki i wyszły 4 dżemowe słoiki marynaty. Dodatkowo, jako produkt uboczny niejako - 4 słoiki 3/4 l pomidorów w przecierze. W ub roku miałam ich znacznie więcej, bo miałam limy, które się do tego świetnie nadają. Zostały zużyte jako półprodukt, albo po prostu zjedzone ze słoika. Taki myk, żeby "adijos pomidory" zaśpiewać później. (Jest jeszcze inny myk -istnieją takie odmiany pomidorów, które się zielone zrywa późną jesienią z kawałkiem krzaka, zawiesza w spiżarce, czy tam gdzie i pozwala im powoli dojrzeć.Jest tylko taki mały haczyk, że te zerwane pomidory muszą być całkowicie zdrowe. Co w tym roku już by się nie udało ponieważ po tych zimnych deszczach pomidory popękały i zszarzały.)

Na zdjęciu widać dżemik złożony w sympatyczne słoiczki. Mój blog jest taki se, nikt mi nie daje niczego do testowania, nawet tych gupich słoiczków wecka. Czasem coś się nabywa z przetworów, np keczup Develeya, który ma pozostałe keczupy pod sobą. I on jest w takich sympatycznych słoiczkach, które potem szkoda wyrzucić. I właśnie się tropnęłam, że gromadzenie takich nietypowych słoiczków jest pomysłem niespecjalnym bo ponieważ, o ile słoiczki, mimo iż szklanne wychodzą powoli, to pokrywki do nich niestety szybciej. A potem te nietypowe pokrywki są nieosiągalne. Więc koniec sentymentów. W kwestii ładnych słoiczków by było na tyle. Utylizujemy bez litości. No chyba, że chcemy je potem na jakieś świeczki przerobić, czy inne takie. Co się prawdopodobnie nie zdarzy.

(W ogóle ostatnio doszłam do wniosku, że "szkoda" to jest pojęcie zgubne wielowymiarowo. Co wylazło na jaw w momencie otwierania szafy i mówienia do rzeczy. "Szkoda wyrzucić" powoduje, że gromadzimy rzeczy zbędne, nieprzydatne, których ostatecznie i tak nigdy nie użyjemy, ograniczając swoją przestrzeń życiową  i dokładając sobie dodatkowych zadań. Raz już podjęłam postanowienie, że czas skończyć ze "szkodą"". Niedostatecznie mocne jednak. Trzeba wrócić do postanowień i ich realizacji.)

Jakiego koloru jest zupa pomidorowa kużden wie - czerwona! A wychodzi na to, że niekoniecznie musi być czerwona i okazuje się to nawet z korzyścią dla zupy.


Bardzo proszę, może być nawet  żółta
 
Ten rok obfitował w żółte pomidory. Ostatecznie okazało się ich trochę za dużo, mimo, że są to pomidory przepyszne. Chwilę się zastanawiałam nad przerabianiem ich, rozdawałam na prawo i lewo, w końcu zdecydowałam, że co tam, najwyżej zjem sama. I zrobiłam zupę. Po czym zrobiłam konkursik moim dziewczynom: Kasi i Pumie. Puma trafiła za pierwszym strzałem, Kasia miała 3 podejścia, zaczynając od dyniowej. Zupa się przyjęła. Dziecko zjadło pierwszym rzutem 2 miseczki. Na następny dzień, na nieśmiało zadane pytanie "Czy może....?" , odwrzasnęło z entuzjazmem "Dawaj, bo dobra była". I tym sposobem powstało kilka słoików przecieru z samych  żółtych pomidorów. Przed łączeniem ich z czerwonymi miałam opory, bo wtedy wychodzi kolor dziwny, a tak - będzie super żółta pomidorówka.

Jak wspominałam, moje Dziecko jest latającym handlowcem od wielkich maszyn. Rolniczych zresztą. Tłucze tych kilometrów ogromne ilości, bo teren ma rozległy (kiedyś go podsumowałam i wyszło mi z grubsza, że mógłby do Gdańska dojechać tego dnia) Efekty są różne, bo sprzedaje towary kosztujące grubo ponad pół miliona, a to nie idzie jak rajstopy, czy odkurzacze nawet. Ale jest też plusik uboczny, malutki taki (a może całkiem duży nawet), że poznaje czasem ciekawych ludzi trudniących się ciekawą pracą.
No i  zdarza mu się, rzadko, bo rzadko od takich potencjalnych klientów nabyć coś oryginalnego.
Tym razem przywiózł taki serek wytwarzany przez panią Martę, z krowiego mleka.


Serek jest zdaje się kwasowo podpuszczkowy. Pani Marta wspominała o bakteriach dodawanych do mleka (których nie ma na etykiecie). Ma konsystencję trochę jak ser topiony -jest gładki, jednolity, daje się smarować. Przepyszny. Ten jest akurat z papryką. Istnieją też "czyste" oraz z pomidorami, czosnkiem i bazylią. 

Zapewne można je gdzieś nabyć, bo pani Marta ma zarejestrowaną działalność gospodarczą, tyle, że jak dotąd toczy potyczki z PIWem, który nie ma dokładnych wytycznych, czego wymagaćod producentów zagrodowych, więc szuka kwadratowych jaj. Natomiast przeciętny zjadacz serów zagrodowych wie, że prędzej zaszkodzi wyrób z marketu niż ser "od baby". Zresztą, przez lata całe kupowało się u górali na bacówkach bundz i żętycę i jakoś nikt  na zakaźnym nie  lądował (najwyżej częściej lądował w krzakach, po nadmiernym spożyciu żętycy) Ostatnio nawet Wielki Brat, który stara się wszystko opisać przepisami i wytycznymi usiłował wymóc, by każdy produkt paczkowany zawierał na sobie "zawartość składników odżywczych". Na co producenci serów zagrodowych podnieśli protest oczywisty - każda partia takiego produktu ma nieco inny skład. Badanie każdej partii, ze względu na termin przydatności do spożycia oraz koszty nie wchodzi w grę. Z drugiej strony - jak wiele osób analizuje ten skład i wykorzystuje go do sumowania sobie dziennego spożycia białka, cukrów itp. Jakoś nigdy się nie zastanawiałam ile białka, tłuszczu i witamin jest w moim obiedzie, choć od zawsze jestem w posiadaniu książeczki opisującej zawartość tych składników artykułach spożywczych. Jakieś ogólne pojęcie w temacie oraz działanie, żeby było z umiarem tego co bardziej szkodzi, niż służy.

I na koniec. Bo w sumie nie zdecydowałam jeszcze, czy bardziej cieszyć się, czy ostatecznie wściec: Poszłam wczoraj z piesami do sadu po raz wtóry, żeby zobaczyć, co też deszcze porobiły z moimi pomidorami. Urwałam parę żółtych, które popękały i należało je spożyć natychmiast. Idę sobie z wiaderkiem, które się bardzo ciężkie zrobiło i nagle wzrok mój padł na zagonek truskawek. (Truskawki były w kolejce do zaopiekowania się nimi) Przez chwilę patrzyłam i usiłowałam zgadnąć, co z nimi jest nie tak. Bo ewidentnie coś było. Aż w końcu odkryłam, że truskawek po prostu nie ma - miejscami sterczą pojedyncze ogonki, a poza tym - nie ma! Niby powinnam się ucieszyć, że cięcie mi odpadło. Ostatecznie nie odpadło całkowicie, a poza tym nie wiadomo, czy płowe pyski nie powyciągały z korzeniami. Zapewne trzeba będzie zrobić użytek z pastucha i odgrodzić nim uprawy od kukurydzy, bo nie ma to tamto i dziczyzna płowa nie będzie mi tu się częstować dowolnie!



2 komentarze:

  1. Pomidory na słodko - czy to czerwone, żółte czy zielone to nie dla mnie. Na szczęście nie jestem w takiej desperacji bym musiała.
    Miałam jeden krzak takich jak piszesz jak piszesz, wprawdzie słodkie ale z piętką pajęczasto zieloną która nie chciała dojrzeć.
    Poszukam keczup Develeya, dotychczas używałam śladowe ilości keczupu i nie zwracałam uwagi na markę.
    U mnie truskawki rozrosły się szalenie, wlazły na kompostownik i chyba zostawię je w tym roku na żywioł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja keczupu nie jadam. Kupnego zwłaszcza, bo wali octem, którego nie znoszę i w kuchni nie używam. Chyba, że do mycia zlewu, jak mi kwasek wyjdzie. Co czynię rzadko, bo smród octowy jest dla mnie odrażający. Ten Develey jest ewenementem - zero smrodu i smaku octowego. Występuje także w stonce pod marką Madero, w takim samym słoiczku, ale jest już nieco gorszy w smaku.
      A konfitury z zielonych pomidorów to u mnie smak dzieciństwa. Robiła Babcia - tak sobie a muzom, bo nikt oprócz mnie tego nie jadł.A teraz robię ja - też sobie a muzom. Ale jak u Babci schodziły, tak i u mnie schodzą, przemycane tu i ówdzie. A dżem nie jest zły. No w ostatecznie - jak z dyni można, z marchewki można, to z pomidorów tym bardziej - w końcu to owoce.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..