wtorek, 11 grudnia 2018

nocne markowanie

Dziś znów pobudkę miałam o nieprzytomnej jakiejś godzinie - przed czwartą. Ni to kłaść się z powrotem, ni to wstawać i działać. Odczekałam do latarni, wyprowadziłam psę, odwiedziłam hades i zaczęłam "szukać karpia na ukaefie", co się aktualnie zamieniło na grzebanie w sieci (inter sieci, oczywiście). Siedzę tak sobie przy blaciku, za oknem ciemno straszliwie, ptaszyna jakaś popiskuje zawzięcie. Pies rozwalił się na moim łóżku, jak u siebie i chrapie z głową przytuloną do dupska Areczka, który się tam w kłębek zwinął. Reszta kotów, już nażarta po kokardki, pokitrała się po kątach. No tak, pobudka kotami przecież - głodna wiecznie Klementyna, której krótkie łapki niebawem nie uniosą jej sadła, znów zrzuciła z parapetu pojemnik z karmą! Ponieważ ostatnio zakupiona stała karma jakoś nie bardzo wchodziła, tym razem zakupiłam Joserę w dwóch wersjach. Albo ta Josera jest taka pyszna, albo taka "głodna", w każdym razie dosypuję do misek co i raz i ciągle są opróżnione do czysta. Nawet Areczek się częstuje i o dziwo nie zwraca. Tylko, jak tak dalej pójdzie, to zwykła ilość mi na miesiąc nie wystarczy, zwłaszcza przy tym zrzucaniu pojemnika, gdzie zawsze się trochę rozsypie po kątach, a trochę zostanie psem zjedzone, jeżeli natychmiast nie pobiegnę na ratunek. Musze kupić inny pojemnik, który by się w taki oczywisty sposób nie otwierał, bo żarłoczna maupa nauczyła się podnosić pokrywkę i wie, że jak się pokrywka podnieść nie da (gdy pojemnik jest odwrócony tak, że trzeba by było do tej pokrywki zabierać się od strony ściany, co jest niewykonalne) to należy go zrzucić.

Starszy został wczoraj wywieziony na wywczasy do Rzeszowskiej. Dziecko działa na dwa fronty i w pracy i w robocie. Jeszcze mnóstwo ha zostało do zaorania, więc sie umówiło na kooperację z K. od krowiej fermy, że od poniedziałku do środy swoim sprzętem pomoże mu orać na miejscu, a potem będzie na odwyrtkę. Tymczasem się trochę narobiło: rannym ranem Dziecko przywiozło kolegę Kubusia, coby te pługi poprowadził, a samo poleciało do firmy. Obiad dla robotników rolnych naszykowawszy, czekałam na ich powrót. Tymczasem gdzieś tak pomiędzy 16 a 17 zaczęło wyć na asfalcie - raz a zaraz potem dwa. Pomyślałam, że wypadek. Ale nie, bo wyłoby zaraz odwrotnie. Tymczasem za chwilę znów wyło w tym samym kierunku. Oczywiście, jak to nadopiekuńczej matce zaraz mi dziecko do głowy wlazło, co sobie wybić próbowałam - "dlaczego niby w tamtym kierunku, skoro Dziecko pojechało "na firmę". Za chwilę okazało się, że blisko byłam. Dziecko wpadło do domu, oczywiście z "tamtego" kierunku, bo przecież w "tamtym"kierunku jego traktor orał i prosto z pracy poleciało sprawdzić postępy. No i wyszło na to, że te wszystkie wyjce to była straż pożarna, która jechała do farmera K. gasić pożar w jego suszarni. Na szczęście K. wraz z Kubusiem-kolegą zjechali już byli z pola i poszli sprawdzić, co w tej suszarni się dzieje. Pożar wybuchł tam w zasadzie na ich oczach i sami, przy pomocy węży i maszyny rolniczej  wstępnie go ugasili. Co i tak niewiele dało, bo suszarnia - nowiutka i jeszcze niespłacona do kasacji, a 15 ton soji - do utylizacji. (Niewiele, jak niewiele, ale przynajmniej pożar nie rozprzestrzenił się na inne zabudowania, w tym obory z bydlątkami) Przyczyną pożaru był defekt podajnika, który nie przesuwał wysuszonego ziarna, gorąco cały czas dmuchało w te same ziarka, aż doprowadziło do ich zapalenia. I brak wyobraźni konstruktorów, którzy czujniki zainstalowali w nieodpowiednim miejscu.
Dziecko przebrało się blyskawicznie i poleciało ku pomocy. Dziś K. będzie usuwał szkody popożarowe, więc orki nie będzie.
A teraz wisienka! Przebojem chwili okazało się wystąpienie tatusia farmera K., który w pierwszej kolejności zainteresował się tym, czy strażacy i ratownicy nie zniszczyli jego łopat, w kolejnej kolejności wyraził niezadowolenie z powodu iż wozy strażackie jechały do akcji "jego" drogą", a następnie wygłosił homilię o treści: "ten pożar to kara boska za to, że 8.12, w święto, orałeś". Po pierwsze - nie ma to jak wsparcie ojca. Niestety, własne me doświadczenie życiowe pokazuje, że dla większości mężczyzn ich własne ego jest tak wielkie, że na bycie ojcem z prawdziwego zdarzenia nie mają szans. (I niestety, śmiem twierdzić, że ci tatusiowie, którzy wielkie akcje medialne podejmują z powodu ograniczenia im dostępu do progenitury, czynią to głównie stymulowani własnym, zranionym ego, rzadko dobrem ich pociech.)
A po drugie, chyba wypadałoby do porannej modlitwy dołączyć wezwanie: "Panie, chroń mnie od tzw. Wyznawców". Tych wyznawców, co to są zawsze bez zmazy wszelakiej, zawsze poprawni, co to wszyscy inni grzeszni, tylko oni nie.Tych, którzy są bardziej papiescy niż sam papież. Dla których 10-cioro przykazań kończy się na drugim, a w najlepszym wypadku na trzecim, zwłaszcza wtedy, gdy ojciec i matka dawno w grobie. (Bo zanim się tam znaleźli, to różnie bywało...)
Którzy w piątek nie tkną kapusty ugotowanej z mięsem ( nalegając na ugotowanie im czegoś innego, bez poszanowania dla "darów bożych" i czyjejś pracy), nawet jak to mięso powybierane, natomiast ochoczo wpierniczają ulubione śledziki, nie pojmując jakby zupełnie idei postu. Którzy świętują jak ortodoksi, nie ruszając palcem wokół siebie, a nie pomni tego, że są tzw. musy, które spadają zatem na innych. Którzy nie raczą dostrzegać jakby, że ich postawa zraża najbliższe otoczenie do identyfikowania się z tą społecznością i do praktyk, z których wszak nic nie wynika.
"Panie Boże, widzisz, a nie grzmisz?!" - mawiała w takich razach moja Mama.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..